Reklamy

Arbiter elegancji, socjalistyczny playboy, fashionista, enfant terrible lat pięćdziesiątych, propagator jazzu, katolik, polski bon vivant, pierwszy celebryta i hipster Warszawy, a zarazem wróg komunistycznej władzy, jeden z nielicznych odważnych, którzy odmówili współpracy z reżimem. Wielki pisarz, dziś niesłusznie zapomniany Leopold Tyrmand, autor kultowej powieści Zły. W czasach zarazy czytajcie Tyrmanda!

NARODZINY WOLNOŚCI

 

Leopold Tyrmand urodził się w samym centrum Warszawy na początku lat 20., w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Wkraczanie w dorosłość przypadło na II wojnę światową, która mocno go naznaczyła, m.in. jego ojciec zginął w Majdanku. Na studia architektoniczne wyjechał do Paryża, pomogło mu to przeżyć okupację – w czasie robót w Niemczech i Norwegii uchodził za Francuza. Po powrocie do kraju pisywał chociażby dla „Przekroju”, „Rzeczpospolitej”, „Ruchu Muzycznego”, później „Tygodnika Powszechnego”. Mimo cenzury, która na trzy recenzje puszczała mu jedną, był szczęśliwy, bo – jak mówił – nie musiał brać udziału w jakimś „zbrodniczym idiotyzmie, w którym inni byli po uszy ubabrani”. Posiadał coś takiego jak godność. Zresztą zwolniono go za to z redakcji, kiedy po śmierci Stalina nie chciał umieścić jego klepsydry.

Za wspomnianą powieść Zły otrzymał talon na samochód (kupił wartburga) i zaproszenie od Komendy Głównej MO na cykl wykładów o chuligaństwie. Sukces jego pisania tkwił w niezwykle wnikliwej obserwacji rzeczywistości. Tyrmand potrafił w kilku słowach określić człowieka. Był erudytą i lubił brylować w towarzystwie, chociaż dla niektórych mówił zbyt głośno czy pryncypialnie. Potrafił być też złośliwy i ostry w ocenach, nie tylko komentując komunistyczne rządy, ale i swoich kolegów. O Aleksandrze Fordzie powiedział kiedyś, że wygląda jak pluskwa z wąsikiem. A była to jedna z lżejszych obelg.

STYL I SKARPETKI

 

Leopold Tyrmand  wiedział, że dobry wizerunek oznacza być albo nie być. Nawet w czasie wojny zawsze miał przy sobie brylantynę, która pozwalała mu zachować idealną fryzurę. Podobnie było z garniturem, który ukrył w bagażniku podczas podróży do Wilna w 1939 roku. Preferował marynarki z szerokimi klapami z wełnianych materiałów, białe koszule, krawaty knity albo w paisley, spodnie sięgające do łydek, ewentualnie płaszcz narzucony na plecy, na twarzy duże, grube okulary, a na dłoniach sygnety. Jeśli już garnitur, to tylko szyty u najlepszego krawca, a o takiego nie było łatwo, poza tym Tyrmand był wymagający, ale i potrafił wydać na modę ostatnie pieniądze. Ufał panu Dyszkiewiczowi mieszkającemu na Dynasach, warszawskiemu mistrzowi z przedwojennymi manierami, który potrafił: „przeistoczyć kołnierzyk w poezję, taką mniej więcej, jaką dostrzec można wokół szyi Freda Astaire’a”.

Wszystko puentowały kolorowe skarpetki noszone do garnituru, co w latach 50. było istnym szaleństwem. Komunistyczne gazety napisały wówczas, że facet, który nosi czerwone skarpetki, jest wrogiem ludu. Na co Tyrmand odpowiedział, że jest wrogiem ludu i ma ich w dupie! A te słynne skarpetki to był otwarty manifest fascynacji Zachodem.

ŻYCIE TOWARZYSKIE I JAZZ

 

„Do Kameralnej jedziemy zapominać, zapomina się najlepiej w Kameralnej!” – napisał w Złym. Ta niepozorna, odcięta od rzeczywistości kawiarnia przy Kopernika 3 w Warszawie była wówczas najważniejszym miejscem na mapie jego życia. Bywali tam Marek Hłasko (opisał ją w Pięknych dwudziestoletnich), Agnieszka Osiecka, Roman Polański czy Janusz Głowacki. Między gośćmi tego miejsca panowała niepisana umowa, która pozwalała na wygłaszanie poglądów politycznych, nierzadko z ostrą krytyką rządu. Do Kameralnej przychodziło się porozmawiać o książkach, artykułach w prasie, która nie ustępowała poziomem literaturze, filmach czy jazzie. Do tego dobra wódka z dwoma ogórkami lub koniak z południowymi owocami. Raj na ziemi czarnej, który w latach 90. przerobiono na bank.

W tej celebracji życia Tyrmand pozwalał sobie czasem na odrobinę szaleństwa. Nie ukrywał tego, że pod koniec takich nocnych eskapad lubił dać w mordę. Mówił o sobie, że jest pijakiem, dziwkarzem i bokserem. Jak wspominała druga żona pisarza Barbara Hoff, początkowo w tych bójkach nie traktowano go poważnie. Tak było chociażby na placu Konstytucji, kiedy niespostrzeżenie Hoff zaczepiła trójka młodych mężczyzn wyraźnie nią zainteresowanych, ale nie niebezpiecznych. Tyrmand podszedł do nich, najpierw chowając okulary w kieszeni modnego prochowca, a następnie sprowadzając do parteru jednego z nich. Adoratorzy szybko uciekli ze strachu.

Życie towarzyskie i uczuciowe podszyte było jazzem, w którym – jak mówił Tyrmand – słyszał tęsknotę za wolnością. Był propagatorem tego gatunku w Polsce, organizując pierwszy Międzynarodowy Festiwal Jazz Jamboree. Uruchomił za pośrednictwem jazzu zakazany obszar wolności w represyjnym systemie, co nie spodobało się władzy, która napiętnowała jego ostentacyjnie burżuazyjny styl życia.

NASZA AMERYKA

 

To był człowiek przepełniony empatią i każdy, kto go znał, doskonale wiedział, że na Tyrmanda można liczyć. Do tego stopnia, że nawet jego przeciwnicy czy wrogowie, którzy niszczyli go za plecami, potrafili w środku nocy, będąc w kłopotach, zadzwonić i poprosić go o pomoc. Nigdy nie odmawiał. Jeździł z obcymi ludźmi do szpitala, gdy był na urlopie z rodziną. Wszyscy ci ludzie przyczynili się do licznych przesłuchań pisarza, śmiertelnych pogróżek i nocnych rewizji. Chciał uciec z kraju, który go nieustannie cenzurował. Był gotów paktować nawet z diabłem. Wszystko to zbiegło się z wstrzymaniem wydania jego kolejnej książki. Tyrmand za popieranie „Zachodu” został wykreślony. Nie można było go w Polsce cytować, propagować jego literatury czy tekstów, nawet wymieniać jego nazwiska chociażby w dowcipie, nie mówiąc już o artykułach w prasie. Powieść Zły przywrócono do bibliotek dopiero w 1990 roku.

Kiedy Barbara  Hoff pakowała Tyrmanda na stypendium do Ameryki, kłócąc się z nim o to, że ma zabrać smoking, nie myślała, że będą to ich ostatnie wspólne chwile. Był rok 1965. Na granicy w Cieszynie w dokumencie z odprawy warunkowej zostaje zanotowany wywóz 200 sztuk papierosów, dwóch litrów wódki, kilograma czekolady, trzech płyt gramofonowych oraz lichtarzyka. Tyrmand posiadał przy sobie także oryginalne zeszyty z zapisem swoich dzienników. To było ostatnie miejsce, w którym go widziano w naszym kraju.

Sposobem na życie w Ameryce stało się pisanie. Tylko że Tyrmand w wieku czterdziestu lat nie znał praktycznie żadnego słowa w języku angielskim. Nie lubił się poddawać, więc dopadła go mania uczenia się, a każde nowo poznane słowo zapisywał na setkach karteczek. Zaowocowało to pisaniem do prestiżowego „The New Yorkera”. Dobrobyt zakończył się wraz z zerwaniem współpracy z redakcją. Nastały trudne czasy, które opisał później w felietonie: „Moja sytuacja? Stary biedny, mądry w tym zasranym mieszkaniu z robakami, a oni Boby Dylany w limuzynach, imbecyle i idioci zarabiający miliony!”. Widok mieszkania z karaluchami mocno zaszokował też Agnieszkę Osiecką, która po latach wspominała, że spotkała tego dawnego arbitra elegancji w podkoszulku, takim, jakie niegdyś nosili dziadkowie jako górę kalesonów, w dodatku zmęczonego i przepoconego.

Ameryka dała mu to, czego wcześniej zaznał w jazzie, modzie, życiu towarzyskim i uczuciowym Warszawy. Dała mu wolność. Przed śmiercią należał już do kręgu amerykańskich intelektualistów, w którym poznał Mary Ellen Fox, swoją czytelniczkę i przyszłą (trzecią) żonę, która w 1981 roku urodziła mu bliźnięta – Rebeccę i Matthew (od lat zwolennika i obrońcę Prawa i Sprawiedliwości, także jednego z cenzorów filmu Pan T., który w ostateczności nie mógł być reklamowany jako opowieść o Leopoldzie Tyrmandzie). Ten rok to nie tylko setna rocznica urodzin pisarza, ale i 35. rocznica jego śmierci, mija też 65 lat od wydania Złego. Powodów, żeby rozmawiać o Leopoldzie Tyrmandzie, jest mnóstwo. Tym bardziej że jego walka o wolność w państwie cenzury – cenzury także jego postaci – staje się ponownie aktualna.

WIĘCEJ